poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Zobaczyć morze… czyli o tym jak kroczyć w życie z uśmiechem i podniesioną głową!





Jestem niewidomy od lat pięciu. Było mi naprawdę trudno nauczyć się życia z oczami, w których nie ma już światła. Była próba samobójcza na początku, gdy nie można było się nauczyć normalnego funkcjonowania oraz ucieczki w alkohol, lecz nic to nie dało. Po pobycie w szpitalu psychiatrycznym, gdzie poszedłem z własnej woli, uwierzyłem, że to, co jest ze mną to pryszcz, są gorsze choroby, poniżające ludzi do takiego stopnia, że nie żałowałem utraty wzroku i uzmysłowiłem sobie, że warto żyć, aby pokazać innym, że osoba niewidoma potrafi dużo i jest zdolna osiągać wyznaczone przez siebie cele.

Pisząc to teraz wiem, że czyny, jakie robiłem by pozbawić się życia były głupotą, a obecnie wychodząc z domu, do sklepu, apteki, czy jadąc gdziekolwiek autobusem samemu, chodząc przy pomocy białej laski, nie widząc, co mnie wokół otacza, ryzykuję życie. Nabrałem jednak większej wiary w siebie, a teraz czeka mnie wyprawa żaglowcem, i tylko nie wiem czy nie sięgam zbyt wysoko, biorąc pod uwagę własne słabości związane także z cukrzycą… Ale nic, jestem ryzykant, dość stanowczy, dam sobie rade i z pewnością osiągnę cel, nie dla innych, lecz dla siebie! Jest to chęć wzmocnienia wiary w własne działania i udowodnienia sobie, że będąc osobą niewidomą – można dalej kroczyć w życie z uśmiechem i podniesioną głową.
Pomysł rejsu podsunęła pewna pani z Caritasu, podczas szkolenia, jakie się odbywało w ośrodku, do jakiego uczęszczam, warsztatu terapii zajęciowej Caritas, w Łapinie. Pieniądze potrzebne na rejs próbowaliśmy zbierać od okolicznych firm, co po długich staraniach udało się, lecz pracy było dużo. W działania włączyła się szefowa warsztatu, pani Aldona i nie wiem czy to dzięki niej bądź własnemu zaparciu udało się. Aby zdobyć fundusze należało się odpowiednio zaprezentować i napisać odpowiednie prośby. Z wielu, które zostały wysłane, tylko 3 pisma doczekały się odpowiedzi, i mam, komu dziękować – spełniło się marzenie!
Dziś stanąłem przy trapie, aby wejść na pokład żaglowca „Zawisza czarny” z bagażem na plecach i wielką obawą w sercu, jak to będzie i czy dam radę. Wiem już dużo z opowiadań innych uczestników, z którymi płynąłem promem z Gdańska do Sztokholmu, gdzie cumował żaglowiec i skąd rozpoczynał się drugi etap tegorocznej edycji projektu „Zobaczyć Morze”. Obawy jednak zostały, jestem niewidomy i biorę insulinę dwa razy dziennie, nadal nie wiem czy sobie poradzę.
Z tymi obawami wchodzę na pokład po kołyszącym się trapie, lecz to kołysanie jakoś dziwnie uspokaja, serce równo zaczyna pracować i drobny strach przed nieznanym znika, pomagają w tym głosy innych uczestników zachęcające do śmielszej aktywności i większej odwagi. Po dokładnym obejrzeniu całego żaglowca, niewidomi wiedzą, jak co wygląda. W poznaniu otoczenia pomógł oficer wachtowy i pokazał gdzie są linki ułatwiające poruszanie się na pokładzie żaglowca, ale mimo to piszczele i głowa są poobijane. Białą laskę ukryłem w plecaku, bo przy pracy na pokładzie byłaby utrudnieniem i zacząłem coraz śmielej poruszać się po całym pokładzie. Nagle dzwonek: alarm, zebranie na rufie i słowa kapitana: jutro wypływamy, a przed wyjściem w morze odwiedzimy Ambasadę Polską w Sztokholmie oraz przed wypłynięciem oficerowie wachtowi przeprowadzą drobne szkolenia, jakie zapewne się przyda w rejsie. Naszym pierwszym portem będzie: Visby na szweckiej wyspie Gotlandia.
W końcu wypływamy ze Sztokholmu, zaczyna lekko bujać, ale jest fantastycznie. Mijają trzy godziny jak opuściliśmy port i alarm, do żagli, nie jest to łatwe dla mnie, lecz w grupie wachty, jakiej jestem każdy wie, co ma robić. Dominik – oficer wachtowy wcześniej, podczas szkolenia pokazał nasze zadania wiec wszystko idzie sprawnie: ściąganie bomu, podnoszenie żagla czy klarowanie liny. Utrudnieniem jest tylko kołysanie, które przysparza kłopotów z chodzeniem, ale to nic. Mamy dziś wachtę nawigacyjną w morzu od północy do czwartej rano. Pierwszy raz stanąłem za sterem i będąc ślepcem skupiam się na głosie w słuchawce: kurs 120, lewo… Powtarzający się głos informuje o odbieganiu od ustalonego kursu, co zmusza do obracania koła sterowego, to w prawo to w lewo, słabiej bądź mocniej. Oficer wachtowy powiedział, że poszło mi dobrze jak na pierwszy raz i tak trzymaj. Deszcz nie padał, morze było dość spokojne, było chłodno, ale dotrwaliśmy do końca. Gdy szliśmy już spać zerwał się wiatr, zaczęło straszyć deszczem, pogoda się psuła, następni przejmujący wachtę nawigacyjną mieli gorzej. Rano kołysało dobrze i powoli było widać, kto łapie chorobę morską.
Po śniadaniu każdy ma z góry przydzielone zajęcie w danej wachcie, to szorowanie pokładu, to sprzątanie kubryku, to wachta kambuzowa w kuchni, szorowanie i mycie i naczyń, co przy kołysaniu nie było łatwe, ale czego się nie robi dla przygody. Płyniemy do portu, wieczorem po kolacji dotrzemy, zejdziemy na ląd, aby pozwiedzać okolice w wolnym czasie, lecz prace na pokładzie zostają dalej do wykonania i każdy, kto ma wachtę o danej godzinie stawia się na nią chętnie.
Nadeszła chwila wpłynięcia do portu. Wachta, w jakiej jestem odpowiada za odbijaki, są to duże gumowe piłki, jakie się spuszcza między burtę a nabrzeże, aby uchronić żaglowiec przed uszkodzeniami podczas przybijania do brzegu, niestety muszą to robić osoby widzące, a ja mogłem tylko przerzucić ową gumową piłkę przez burtę i czekać, aby przytrzymać linę. Owe czynności z odbijakami wykonuje się przy cumowaniu i podczas odbijania od nabrzeża. Mamy szczęście przybyliśmy szybciej, jeszcze przed kolacją, nasza wachta przejęła kambuz i mamy zajęcie z przygotowaniem posiłków i utrzymaniem porządku w kuchni aż do jutra, do 16 godziny. Przez ten czas będziemy w porcie, wypływamy o 17-tej. Zajęcie podczas wachty kambuzowej nie jest łatwe, noszenie talerzy i wszystkiego, co potrzebne do jedzenia i posiłków, następnie pozmywanie, a na pokładzie jest 40 osób! Ale po wykonaniu zadania można chwilowo odpocząć przy rozmowach i pośmiać się z wesołych sytuacji.
We wspomnieniach pozostanie mi to, jak nazwał mnie jeden z oficerów, od samego Gdańska, gdy płynął z nami. Imię „Mietek” szybko przyjęło się na pokładzie. Dla mnie imię nie ma znaczenia, poza tym, zawsze wiedziałem, że jak ktoś woła Mietka woła właśnie mnie.
Podczas pobytu w porcie „Visby” przed wyjściem w morze, odbywa się apel na rufie i uroczyste podniesienie bandery. Kapitan otwiera szampana i padają słowa: „Dziś Zawiszak ma swój jubileusz, 50 lat temu została wciągnięta bandera po raz pierwszy i szampan ten niech jest prezentem dla naszego żaglowca, jeszcze przed wyjściem z portu schodzimy na nabrzeże, aby z własnych ciał ułożyć napis i wykonać zdjęcie na pamiątkę, czas w porcie zleciał bardzo szybko.” Płyniemy dalej, następny port to Kalskrona i jest to najdłuższy czas w morzu, jaki nas czeka. Cały czas płyniemy na silniku, wiatr jest prosto w dziób i coraz mocniej kołysze. Schodząc z wachty nawigacyjnej o godzinie 20 widać już kilka osób leżących na rufie z głową za burtą – cierpią na chorobę morską. Ja zmoczony przez padający deszcz poszedłem się przebrać i pogadać z innymi o wesołych momentach, o tekstach, jakie wypowiada Sopel- pomocnik mechanika, gdy budzi nas rano. Jest zawsze wesoły i w chwilach zadumy poprawia nastrój, krzycząc: „Hej budzi was radiioo, nowe radiooo, nie ma spania budzi was nowe radio!”. Rano te słowa dają więcej energii do działania. Sopel czasem już samym swym ubiorem wywoływał uśmiecha: skarpetkami – pomarańczowe, koszula różowa.
Jesteśmy w porcie Kalskrona. Gdy wpływaliśmy wieczorem padał deszcz, a od rana mamy dosyć dobrą pogodę i na pokładzie każdy zajęty jest pracami przydzielonymi przez bosmana. Kto miał po pracy czas wolny schodził na ląd, aby zwiedzić okolice i przy okazji zrobić zakupy? Wieczorem opuszczamy Kalskronę i płyniemy na Bornholm, ostatni przystanek przed zakończeniem rejsu, w Świnoujściu. Po wypłynięciu, alarm do żagli i wszyscy zabierają się do stawiania żagli. Choć jestem niewidomy mogłem sobie wyobrazić wygląd Zawiszy pod pełnymi żaglami.
Tej nocy nasza wachta ma wachtę nawigacyjną psią, czyli od północy do czwartej rano. Jest paskudnie, deszcz zacina i wiatr zmienia kierunek. Ja stanąłem za sterem, a reszta wachty zaczęła zwijać żagle, czas przy pracy zleciał szybko i kiedy zjawili się zmiennicy poszedłem spać tylko nie wiedziałem czy zasnę – zmokłem jak wszyscy na służbie, ale to są uroki obecności na morzu. Na Bornholm przybyliśmy po śniadaniu. Od razu po przycumowaniu odbył się apel na rufie i padły słowa kapitana Janusza Zbierajewskiego, że nasza przygoda powoli dobiega końca. Jutro rano o 5 odbijamy i w Świnoujściu się pożegnamy, więc należy zrobić wszystko, aby żaglowiec wyglądał tak jak go przejęliśmy, a nawet lepiej. Każdy z przejęciem zabrał się do pracy, ale można było znaleźć wolną chwile. Poszedłem z oficerem Dominikiem, Soplem i kolegą z wachty na drobne zakupy. Najlepsze było to, że jak szukaliśmy pewnego sklepu i po długich staraniach i pytaniach miejscowej ludności, go znaleźliśmy, to okazało się, że już tam byliśmy, i wystarczyło tylko przejść przez sklep i wyjść z drugiej strony, aby znaleźć to, co chcieliśmy. Po powrocie na pokład znów było dużo śmiechu. Wieczór spędziliśmy na rozmowach i dyskusjach przy małym piwie. Niestety czas przedostatniej nocy zleciał bardzo szybko, spałem tylko dwie godziny, a należało jeszcze zrobić porządek z własnymi rzeczami. Rankiem jak zwykle krzyk Sopla – od razu do zajęć i odbijamy, jak zwykle praca przy odbijakach, tym razem stanąłem na śródokręciu, a nie na dziobie.
Pogodę mamy dobrą tylko jak zwykle wiatr z przodu. Płynąc do Świnoujścia, już po obiedzie mijamy żaglowiec Chopin, wiec wszyscy, ubrani w koszulki z napisem Zawisza Czarny, ustawiliśmy się na pokładzie i na rozkaz kapitana wznieśliśmy okrzyk Hura! pozdrawiający załogę mijanego żaglowca. Musiał być to widok zapierający dech w piersiach – dwa żaglowce na żaglach mijają się na pełnym morzu, piękne!
Wieczorem dobijamy do nabrzeża w Świnoujściu, jutro opuszczamy żaglowiec. Ostatni dzień, ostatnie mycie, szorowanie pokładu i ostatnie godziny uciekające tak szybko, ostatnia zbiórka na rufie i pożegnanie wraz z wręczeniem dyplomu powodują wielki żal, że przygoda już się skończyła. Mogę serdecznie podziękować panu kapitanowi Januszowi Zbierajewskiemu za jego odwagę oraz bosmanowi panu Robertowi Krzemińskiemu za cierpliwość, a także wszystkim pozostałym osobom, które poznałem, była by zbyt długa lista, aby wymieniać, chociaż po imieniu.
Ahoj może się kiedyś spotkamy, aby przeżyć następną przygodę w morzu!
Autor: Andrzej Grzenia dla portalu Podróże Bez Granic

2 komentarze:

  1. Wielkie GRATULACJE za odwagę oraz za tak obszerną i barwnie napisaną relację z rejsu. Pozdrawiam Pana Andrzeja oraz wszystkich pozostałych ,, śmiałków ". Tylko podziwiać ludzi, którzy mają takie wspaniałe pasje i potrafią zdobyć się na odwagę i pomóc losowi, żeby mogły spełnić się ich marzenia.Bogumiła

    OdpowiedzUsuń
  2. Andrzeju! Jesteś wielki! Twoją opowieść czytałam jednym tchem ... Cieszę się, że udało Ci się spełnić marzenia, pozdrawiam, Basieńka

    OdpowiedzUsuń